Recenzja filmu

Przejścia (2023)
Ira Sachs
Franz Rogowski
Ben Whishaw

Wyśnione miłości

Estetyka filmu jest w ogóle zachwycająca: z jednej strony mamy tu piękne, śmiałe sceny erotyczne, z drugiej momenty, w których pozornie nie dzieje się nic, co pchałoby akcję naprzód. Długie
To jeden z największych hitów tegorocznego Berlinale – wszystkie seanse "Passages" wyprzedały się błyskawicznie. Popularność pokazywanego wcześniej w Sundance najnowszego dzieła Iry Sachsa wynika zapewne ze specyfiki berlińskiej publiczności, rozsmakowanej w kinie gejowskim, którego reżyser, od lat pokazujący swe filmy na festiwalu, jest ikoną. Nie dlatego bynajmniej, że jej schlebia – choć opowiada bez pruderii i silenia się na "uniwersalność", lubi pokazywać nielukrowany obraz homoseksualnego doświadczenia. Tak było w "Miłość jest zagadką", gdzie na tapet wziął niełatwe starzenie się i problemy mieszkaniowe, czy w "Zostań ze mną", dotykającym tematu uzależnienia od chemseksu. I tym razem przygląda się toksycznym relacjom oraz przekroczeniom – także przyzwyczajeń widzów.

Punktem wyjścia "Passages" jest bowiem odwrócenie popularnego w filmach gejowskich od czasu "Kochać się" (1982) schematu emancypacyjnego, według którego związany z kobietą mężczyzna, dzięki homoseksualnemu romansowi, odkrywa swoją prawdziwą orientację. Tu grany przez Franza Rogowskiego narcystyczny reżyser imieniem Tomas zdaje się żyć w zgodzie ze sobą: ma kochającego męża Martina (Ben Whishaw) – także artystę, lecz dużo stateczniejszego, mieszkają razem w Paryżu, gdzie Tomas kręci nowy film. Na imprezie, mającej uczcić zakończenie zdjęć, poznaje Agathę (Adèle Exarchopoulos), idą do łóżka. Wracając rano do domu, nie zamierza niczego zatajać przed współmałżonkiem. Ten kwituje całą sytuację stwierdzeniem, że odwala mu po każdym skończonym projekcie i radzi mu, by się wyspał. Jednak okazuje się, że tym razem to coś więcej niż akcja na jedną noc.

Czy Tomas odkrywa swoją tożsamość na nowo? A może to tylko kaprys? Co wybierze? I czy musi wybierać? Tworzy się trójkąt, w którym każdy z wierzchołków będzie cierpieć – układ znany z klasycznej "Tej przeklętej niedzieli" Johna Schlesingera przeniesiony zostaje współczesności, choć wyraźnie rozsmakowanej w stylistyce retro. Wystarczy spojrzeć na samochód bohaterów, płyty, których słuchają, wnętrza mieszkań, by zrozumieć, że Sachs cały jest z kinofilii. Osadzając akcję w Paryżu, składa hołd nowej fali. Prócz całego stylowego anturażu, podobny jest tu też typ bohatera: młody, nerwowy, nie wiedzący, czego chce, prócz tego, by "żyć własnym życiem". 

Postać Tomasa zobaczyć przy tym można jako wariację na ulubionego reżysera Sachsa, Rainera Wernera Fassbindera – przeklętego twórcę, niszczącego siebie i wszystkich, którzy znaleźli się w jego orbicie. Rogowski wypada w tej roli zjawiskowo, wprost nie można oderwać wzroku od jego intensywnych oczu, zajęczej wargi, choreografii ruchów – aktor jest też zresztą tancerzem, z czego chętnie korzysta, co widzieliśmy w "Happy End" Hanekego czy pokazywanym w konkursie tegorocznego Berlinale "Disco Boy". Od czasu "Victorii" Schippera zdążył wystąpić już u najważniejszych niemieckich reżyserów, teraz przyszła pora na międzynarodową karierę. Wyspecjalizował się – trochę jak niegdyś Klaus Kinski – w rolach osób niebezpiecznych, intensywnych, na skraju zdrowia psychicznego. I zawsze jest w nich świetny.

Bardziej powściągliwie grają jego "ofiary": jak zwykle doskonały Whishaw oraz Adèle Exarchopoulos, która dekadę po pamiętnym występie w "Życiu Adeli" wreszcie znów zaczyna dostawać role na miarę swego talentu i urody (widzieliście "Pięć diabłów"?). Gdy filmowana przez Josée Deshaies leży w czerni skulona i skołowana, aż chciałoby się ją przytulić. Estetyka filmu jest w ogóle zachwycająca: z jednej strony mamy tu piękne, śmiałe sceny erotyczne, z drugiej momenty, w których pozornie nie dzieje się nic, co pchałoby akcję naprzód. Długie ujęcia na twarze bohaterów śpiewających swoje ulubione piosenki czy na określające ich przedmioty: awangardowe swetry, biały rower, płyty gramofonowe. "Passages" całe jest z nastroju.

Dlatego na pewno spodoba się filmowym fetyszystom, dla których w kinie najbardziej liczy się aura – jak we wczesnych dziełach Ozona czy Dolana. Pamiętamy z nich, że "wyśnione miłości" muszą boleć, ale czasem zwyczajnie nie sposób im się oprzeć. I może właśnie utwierdzenie w tym, co już wiemy, jest tu jedynym rozczarowaniem. Bo od pewnego momentu jasne jest, jak to wszystko się skończy – jak to się zawsze kończy.
1 10
Moja ocena:
7
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones